www.gargangruelandia.fora.pl
Strefa wolna od trolli
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum www.gargangruelandia.fora.pl Strona Główna
->
Archiwum Półcienia
Zmień post
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Śmierć Engelberta Dollfussa. Nad Wiedniem niepodzielnie panowało lato. Ci z wiedeńczykow którzy nie wyjechali z miasta na wakacje snuli się po ulicach i bulwarach, przesiadywali w kawiarniach nad Dunajem, słuchali radia nadającego walce Straussów. W ten dzień, a był to 25 lipca 1934 roku pod budynek Niemieckiego Towarzystwa Sportowego w Wiedniu mieszczącego się przy Johanesgasse zajechało kilka krytych brezentem ciężarówek. Wysiadło z nich paru ludzi w mundurach policji i Heimwehry. W pomieszczeniach Towarzystwa oczekiwało na nich z podnieceniem 300 uzbrojonych ludzi odzianych w uniformy wiedeńskiego pułku piechoty tzw. Deutschmeisnerów. Po przywitaniu z dowódcami podzielili się na dwie grupy. Pierwsza pojechała w kierunku gmachu "Ravagu", druga zaś udała się na Ballhausplatz. O godzinie 13.00 w dniu 25 lipca 1934 roku radio wiedeńskie mieszczące się w "Ravagu" przerwało nagle nadawanie walców i nadało zaskakujący komunikat: "Rząd Austrii podał się do dymisji. Poseł austriacki w Rzymie, von Rintelen, obejmuje agendy państwa."Po wygłoszeniu komunikatu w głośnikach zapadła złowroga cisza, bowiem rozgłośnia zamilkła a w różnych częściach Wiednia wybuchła strzelanina. Sprawcami likwidacji rozgłośni i nadania dziwnego komunikatu była jedna z owych grup, które krytymi wozami ciężarowymi wyjechały z Johannesgasse. Akcją opanowania rozgłośni dowodził Hans Domes. Napastnicy wdarli się do budynku wybijając szyby w drzwiach wejściowych przy okazji mordując strzałem z pistoletu zastępującego im drogę inspektora policji Flicka. Nadany komunikat był sygnałem do rozpoczęcia w mieście hitlerowskiego puczu. Tego samego dnia o gdodzinie 21.00 radio Berlin informuje że: "Cały naród niemiecki w Austrii powstał przeciwko dyktaturze Dollfussa. Wojsko związkowe stanęło po stronie ludu. Naród święci obecnie zwycięstwo." W tym samym czasie w pałacu kanclerskim rozpoczynało się posiedzenie rządu pod przewodnictwem kanclerza Austrii dra Engelberta Dollfussa. Brakowało tylko ministra spraw wewnętrznych Emila Foya, który dołączył do obrad spoźniony, ale za to z hiobową wieścią, że na ulicach miasta zbierają grupy podejrzanych osobników, że są oni uzbrojeni i że wywołują zamieszki. Wobec takich nowin kanclerz przerywa posiedzenie do czasu wyjaśnienia sytuacji, tym bardziej że od pewnego czasu krążyła po Wiedniu plotka, że Dollfuss w niedługim czasie zostanie zamordowany. Ministrowie zaczynają opuszczać gabinet kanclerski, skąd Foy wydał polecenie dla sił porządkowych. Na ulice Wiednia wyjechały samochody pancerne. Zabezpieczono dodatkowymi wartami budynki administracji państwowej, wzmocniono patrole i rozstawiono silne posterunki uzbrojone w ciężką broń maszynową na ważniejszych skrzyżowaniach. Tuż przed ogłoszeniem komunikatu radiowego z "Ravagu" pod pałac kanclerski przy Ballhausplatz podjeżdżają kryte ciężarówki wypełnione Deutschmeinsnerami. Do wartowników stojących przed pałacem podchodzi major w mundurze Heimwhery Paul Hudl i podaje hasło, następnie tłumaczy, że zostali tutaj przysłani na rozkaz dra Steinhausla, dyrektora departamentu bezpieczeństwa, po czym z pomocą swoich ludzi major nagle rozbraja zaskoczonych tym wartowników oraz agentów i wkracza do pałacu. Spiskowcy muszą być świetnie przygotowani, znają bowiem doskonale plan rozmieszczenia pomieszczeń pałacowych. Wszystko odbywa się w absolutnej ciszy bez jednego strzału, a pod drzwiami opanowywanych kolejno gabinetów stają na warcie ludzie majora. Nie dzwonią telefony. Do gabinetu kanclerskiego, w którym dopiero co skończyła się odprawa, i w którym przebywa jeszcze kanclerz w towarzystwie kamerdynera, wpada z rozwianym włosem minister policji i bezpieczeństwa publicznego, baron von Karwinsky krzycząc od progu, że "Spiskowcy są w pałacu! Niech pan natychmiast ucieka!". Po czym wybiega jak szalony z gabinetu. Zdezorientowany zaistniałą sytuacją Dollfuss zamierza się początkowo ukryć w nieczynnej szatni, ale będący przy nim kamerdyner Hedwick doradza mu aby wspólnie wydostali się z pałacu tajemnym przejściem, ktore znajduje się w sali Kongresowej. Niestety, gdy tam obaj dotarli zamaskowane drzwi znane tylko niewielkiej liczbie wtajemniczonych były zamknięte. W tym momencie, ogromne drzwi Sali Kongresowej zostały wyważone i do jej wnętrza wtargneli zamachowcy. Biegnący na czele gromady Otto Panetta i Franz Holzweber oddają w kierunku oszołomionego, stojącego pośrodku pustej sali kanclerza kilka strzałów z pistoletów. Dwa z nich są celne, trafiają Dollfussa w szyję. Panetta podbiega do leżącego we krwi kanclerza i cynicznie pyta: "Jest pan trafiony?" Następnie krzyczy: "Proszę wstać!" Dollfuss w odpowiedzi szepce, że nie może. W mieście wybucha strzelanina. Przebywający na wakacjach w Walden prezydent Austrii Wilhelm Miklas wydaje telefoniczne zarządzenie, aby nie wdawać się z zamachowcami w żadne układy polityczne i nie respektować żadnych poleceń kanclerskich. Miklas podejrzewa, że pałacu kanclerskim musiało się stać coś strasznego. Do uzdrowiska, w którym przebywa docierają wieści o walkach w Karyntii, Styrii i Salzburgu równolegle wywiad donosi o mobilizacji na terenie Włoch, tuż przy granicy z Austrią prohitlerowskiego Legionu Austriackiego. Tymczasem w w Wiedniu w budynku Mnisterstwa Obrony Krajowej urzęduje już następca Dollfussa, dotychczasowy minister oświaty, bliski współpracownik kanclerza, dr Schusching. Wydał on polecenie aby sprowadzić do niego von Rintelena, który po przyjeździe z Rzymu przebywał w hotelu "Imperial", chociaż jako ambasador Austrii w Rzymie powinien być raczej tam a nie w Wiedniu. W pałacu kanclerskim trwa gorączkowe oczekiwanie. Dr Engelbert Dollfuss leży nadal w miejscu w którym upadł, i tylko powiększająca sie wokół jego głowy i torsu kałuża krwi oznacza, że stan kanclerza Austrii jest beznadziejny. Zamachowcy godzą się wprawdzie aby ludzie ze straży kanclerskiej założyli Dollfussowi opatrunek, ale nie zgadzają się na odwiezienie rannego do szpitala. Odmawiają mu również prawa do pojednania się z Bogiem, lecz chcą aby oficjalnie uczynił swoim następcą von Rintelena. Dollfuss zbywa te nalegania milczeniem, prosi tylko będącego przy nim min. Foya o przekazanie prośby Mussoliniemu aby ten zajął się jego rodziną i wyznacza na swego następcę Schuschinga. Pod pałac zajeżdża ciężarówkami wojsko postawione w stan alarmu przez prezydenta Miklasa. Sprawnie otaczają pałac. Dowodzący oddziałami ogłasza przez tubę: "Na rozkaz Pana Prezydenta Republiki żąda się od zamachowcow, aby w przeciągu kwadransa opuścili pałac kanclerski. Jeżeli po stronie uwięzionych członków rządu nie bedzie ofiar, wówczas rząd zapewnia spiskowcom wolny odwot i przejazd do granicy. Jeżeli wskazany czas minie bez skutku, zostaną podjęte środki przemocy." Do pertraktacji ze strony spiskowców wystąpił...minister Foy. Domagał się on przybycia von Rintelena jako spadkobiercy wyznaczonego rzekomo przez Dollfussa. Dowódca przybyłych pod pałac oddziałów przerwał mu te wywody i powtórzył ultimatum. Foy starał się jeszcze przeciągać pertraktacje, kiedy na Ballhausplatz zajechał limuzyną ambasador III Rzeszy w Austrii dr Kurt Rieth. Ten zaś w ostrych słowach domagał się od dowodzącego gwarancji dla zamachowców w postaci swobodnego opuszczenia pałacu i przejazdu do granicy, co spotkało się z gwizdami zgromadzonych licznie za szpalerem wojska mieszkańców Wiednia. Dowodzący puścił mimo uszu żądania ambasadora i przez tubę ogłosił ponownie, że czas mija. Po tych słowach spiskowcy w liczbie stu czterdziestu czterech opuścili pałac zostawiając w nim trupa kanclerza Austrii Dollfussa. Po zdławieniu rewolty przy wydajnej pomocy Mussoliniego, który zamknął granicę uniemożliwiając tym samym wkroczeniu na teren Austrii z terytorium Włoch Legionu Austiackiego nastąpił czas sądów doraźnych i aresztowań. Zabójcy kanclerza Otto Panetta i Franz Holzweber zostali skazani na śmierć. Sensacyjne zaś aresztowania wyższych urzędnikow państwowych, przemysłowców i dowodców wojskowych uświadomily prezydentowi Miklasowi jak kruche są podstawy bytu państwowego Austrii. Aresztowanie szefa departamentu bezpieczeństwa w prezydium policji Steinhausla oraz inspektora policji wiedeńskiej Seydla, czy samobojstwo inspektora Doblera - jawnie wskazywały jaką rolę w hitlerowskim puczu odegrała policja. Komisarz propagandy rzadu austriackiego Wilhelm Adam ujawnił dokument hitlerowskiej APA, który to wytyczał działanie narodowych socjalistów w Austrii. "Elsasse" gazeta wydawana w Starsburgu ujawniła serwis fotograficzny, jaki został przesłany austriackim dziennikom na trzy dni przed zamachem. Zdjęcia miały tytuły: "Powstanie ludowe w Austrii", ale dopiski pod nimi były już groźne: "Von Rintelen, poseł austriacki w Rzymie tworzy nowy rząd!" "Wysadzenie w powietrze gmachu rozgłośni radiowej!", "Pałac kanclerski obsadzony przez powstańców!", "Kanclerz Dollfuss zmarł z powodu ciężkich ran!". Jednakże część inspiratorów zamachu stanu i jego przywódców zdążyła uciec do Niemiec. Wśrod nich byli polityczny i wojskowy mózg operacji dr Wachter, dowódca bojówek "89 SS Standarte" Fridolin Glass oraz "główny księgowy" przemysłowiec Weydemayer. Von Rintelen próbował popełnić samobójstwo. Po wyleczeniu został skazany w pokazowym procesie w roku 1935 na dożywotnie więzienie. Pucz hitlerowski załamał się. Adolf Hitler odwołał niefortunnego Rietha ze stanowiska ambasadora, a nowemu powiedział, że jego zadaniem jest: "...w szczególności sprowadzenie od dawna już zmaconych stosunków niemiecko-austriackich na normalne i przyjazne tory." Równolegle w gronie najbardziej zaufanych mówił: "Czas pracuje dla nas. I my temu czasowi staramy się pomóc." Odsłon: 454 O Maciejuniu i dawnych politykach. Przeglądam salon i dowiaduję się, że Gabriel Maciejewski ( cóż za literackie nazwisko!) chwali się na swoim blogu własnymi urodzinami!!! I dobrze, pochwalić się przecież można a nawet trzeba, że dopiero teraz odpadły spod nosa solenizantowi grafomańskie smarki, że osiągnął to, co w miedzywojennej Polsce ludzie zdobywali w wieku ledwo lat dwudziestu, ale żeby od razu utwierdzać się z tego powodu w kretyńskim megalomaństwie bałwochciejstwie? Tego absolutnie nie rozumiem i nie zrozumiem, gdyż przed wojną takich Maciejuniów jak nasz Gabryiel było na pęczki, z tą tylko różnicą, że gdy przychodzili do wydawców, to kłaniali się grzecznie, dygali w pokorze jak szare myszki, a nie odgrywali z progu roli archanioła. Codziennie do "Cyurlika", i nie tylko, ktoś w tych sprawach pukał. Ciekawe, jakby się zachował nasz narcystyczny Maciejunio, gdyby tak trafił na niesympatycznego, bo gburowatego Broniewskiego - zastępcę szefa "Wiadomości Literackich" Grydzewskiego? Pewnie by się zapłakał ze złości jak dzieciak, gdyby zobaczył, ze na jego widok znudzony Władzio dłubie sobie w nosie i prawie nie słucha tego co przyszły literat ma mu do przekazania; wreszcie że w "Wiadomościach" nikt jego cudownie prawdziwej niedźwiedziej bajki przyjąć do druku nie chce, że nawet prorządowe "ABC" wypięło się na jego literacki talent ostatnią stroną. Tymczasem pojawia się na tej scenie rozpaczy czarodziej Braun, i z literackiego grodziskiego plusa ujemnego robi fałszywy plus dodatni, czyniąc tym samym złą robotę, bo swoją osobą i zdaniem utwierdza potencjalnych czytelników, w tym i samego megalomana od skór niedźwiedzich, że narodził się niemal drugi Hłasko! Świat literacki zszedł dawno na psy, i nie ma się co temu dziwić, bo wszystko co było piękne, cudownie satyryczne i mądre wymarło, ewentualnie wyemigrowało i tam umarło, zostawiając w kraju jedynie najgorsze z polskich cech: nieudolność stawrzającą pozór wprawy, chamstwo mieniące się kulturą, niezręczność towarzyską przekuwaną w savoir vivre, wreszcie kumoterstwo pokazywane szerszej publiczności jako samorodny talent. "A teraz coś zupełnie z innej beczki", jak mówili chłopcy z Monty Pythona. Mamy dzisiaj pierwszy marca. Od niedługiego czasu oficjalnie ustanowiony przez państwo polskie jako Dzień Podziemia Niepodległościowego zwanego także "Żołnierzami Wyklętymi" lub (ta nazwa jest zdecydowanie lepsza) "Żolnierzami Niezłomnymi". Na tę jakby nie było kolejną smutną rocznicę przytoczę taką kompilację - jakby wspomnienie złożone z dwóch wywiadów które to udzielili Wańkowiczowi w Rumunii tuż po zakończeniu kampanii wrześniowej minister spraw zagranicznych Józef Beck i marszałek były Naczelny Wódz Edward Rydz-Śmigły. Może na pierwszy rzut oka owe wywiady nie mają nic wspólnego z powojenną rzeczywistością walczących o przeżycie Żołnierzy Niezłomnych, ale niestety tak nie jest, bo to właśnie dzięki przedwojennej polityce zagranicznej i wojskowej obu panów wspominani dzisiaj przez naród żolnierze zostali tak srogo potraktowani przez tamten powojenny czas. Wańkowicz i Józef Beck "Z Beckiem rozmawiałem od piątej po poludniu do pół do drugiej w nocy z przerwą na obiad, w czasie którego zresztą kontynuowaliśmy rozmowę. Wyliczał sukcesy ostatniego miesiąca swego urzędowania: traktat sojuszu z Anglią z dnia 25 sierpnia 1939 r. (podkreślał, że odczasów napoleońskich Anglia nikomu takiego sojuszu nie ofiarowała); odmowa przez Węgry przepuszczenia wojsk niemieckich wsparta zagrożeniem wysadzenia tuneli; droit de residence uzyskane na rządzie rumunskim na podstawie precedensu belgijskiego z tamtej wojny ( a więc uzyskane podstawy dla przeniesienia funkcji państwa); droit de passage jeszcze na polskiej ziemi imieniem króla rumuńskiego ( a więc możność dla wojska przybycia i opuszczenia Rumunii. Beck wierzy w zwartą koalicję, w to, że zasiądziemy do stołu obrad jako kontrahenci, gdy np. Czesi stać będą za drzwiami; cóż stąd, że Lloyd George, kiedy jeszcze krew nie obeschła, miał czelność naszemu posłowi powiedzieć, że Polska nie zasłużyła na pomoc jako kraj reakcyjny; że Halifax, minister spraw zagranicznych, wyrzuca Polskę zza Bugu, wskrzeszając linię Cruzona? Ale Beck zwraca uwagę, że kiedy przez radio przemawiał król, grano tylko hymny angielski, francuski i polski. Nie mogąc przebić tej konwencji optymizmu, schodzę na pozycję pytań formalnych. Przez parę godzin Beck mówi o propozycjach Rosji, o polskiej odmowie, o rozmowie z ambasadorem ZSRR Szaronowem, który jeszcze 11 września deklarował się udzieleniem benzyny. A jakaż była linia naszej polityki zagranicznej? Minister odpowiada, że na tej linii leżały cztery zadania: traktat mniejszościowy, który z rzucilismy; nawiązanie stosunków z Litwą, czego dokonaliśmy; odzyskanie Zaolzia, co osiągnęliśmy; nie oddanie Gdańska - o co toczy się wojna. Nie należy bowiem zapominać, że to walczy koalicja, że zasiądziemy przy stole itp. (...) Czy minister Beck liczył się z możliwością agresji niemieckiej? Odpowiedź jest - obfita. Beck mówi, jak przed Hitlerem Niemcy uważali Polskę nie za partnera, a za obrazę osobistą, i jak on postanowił przekonać swiat, ze w stosunku do Polski możliwa jest nie tylko staropruska polityka. Ale...czy oczekiwał agresji? Więc znowu o widzeniach z Hitlerem, o tym, że Hitler cofa się w dysksji, że daje sobie wytłumaczyć różne rzeczy. Że uległ w sprawie polskiej Ribbentropowi, który jest głupim człowiekiem. Sprawdziło się jego zapewnienie, że Europa nie ruszy się w sprawie Sudetów, Hitler mu wierzył, kiedy to samo zapewnienie dał w sprawie Polski [...] (...) Ale...czy pan minister liczył się z agresją? Panie ministrze - pośpieszyłem stuszować natarczywość- rozumiem, że to łatwo mówić po fakcie. Ale czy zabranie Zaolzia było na czasie? (Nb. sam miałem fanfary na sumieniu z tego powodu) - Byliśmy tylko konsekwentni, nie chcieliśmy otrzymywać mniej niż Niemcy. / - Jeden koń, jeden zając - mruknałem, ale znowu stuszowałem - czy właśnie przy konsekwentnej linii generalnej nieprzykładanie ręki do tego nie byłoby słuszniejsze? / - Co pan wciąż o tej linii? Gdyby w polityce zagranicznej można było raz na zawsze określić linię, nie byliby potrzebni ministrowie spraw zagranicznych. (...) Jeszcze w lutym 1939 r. sądziłem, że Hitler nie ma ostatecznej decyzji, że agresja niemiecka może pojść Dunajem na południowy wschód Europy." Wańkowicz i Edward Rydz-Śmigły "Marszałek mówił z właściwym sobie ujmującym uśmiechem, ale ten uśmiech nie miał ognia. Mówił, jak po śmierci Piłsudskiego zastał stan mobilizacji grożący katastrofą, oparty na fikcji 46 dywizji, kiedy 30 dywizji bylo marzeniem nie do spełnienia; nie było ani jednego działka przeciwlotniczego, ani jednego pepanca z wyjątkiem granatów z 1920 r. / - Jeszcze w czasie dni litewskich - mówił - skóra na mnie cierpła. Kosztorys najskormniejszych umocnień na zachodzie wynosił półtoraroczny calkowity budżet polski. A przecież fortyfikowaliśmy wschód. Skromny plan dozbrojenia, niechby choć 6 pepanców na pułk, puchł do trzech, czterech, wreszcie pięciu miliardów. Cóż miałem robić? - podniósł swoje wyraziste, pełne cierpienia oczy - nie jestem fachowcem ekonomistą. Kwiatkowski mówił, że dalej iść nie możemy. Zebrałem finansistów, orzekli, że nie nagrzebią więcej jak 180 milionów. Rzuciłem słowa, za które chcieli podawać się do dymisji...(...) Od wiosny częściowo mobilizowaliśmy, to jakże się burzono!...Jakie listy pisano do rodzin!...Trzeba znać nasz naród, niecierpliwy, niewytrwały. Z grupy śląskiej miałem ponad 1000 dezercji do Niemiec. Jak można było stale trzymać Polskę pod bronią? I za jakie środki? Przecież Niemcy mieli klucz sytuacji; własnie wówczas by czekali, aż nas zje mobilizacja. / - Ale ją wstrzymano na dwa dni przed wybuchem wojny. / - Bo sojusznicy drżeli, abyśmy nie robili czegokolwiek, co by mogło być przez Niemcy podane jako polska prowokacja. / - A ich pomoc? / - Mieli uderzyć całą siłą. / - Gdyby nawet. Czyż nie liczyliśmy się, że broń pancerna nas zgniecie? / - Muszę przyznać - mówi z rozbrajającą i przerażającą prostotą marszałek - że nie doceniłem aż tak dalece znaczenia broni pancernej. - Pomilczał - Gdyby to taka wojna jak w 1920 r., to moglibyśmy się opierać. / - Jaka więc była koncepcja? / - Jakąż koncepcję mieć można przy tym położeniu geopolitycznym? Ale czy można było sączyć wątpliwości w naród, który ma walczyć? / - To łudzenie spwodowało dziką ewakuację. / - Za ewakuacje odpowiadają władze cywilne. / - Oficerowie też ewakuowali się z żonami i betami. / - Oficerowie nie ewakuowali się z żonami i betami - mówi z rozdrażnieniem. / - Oficer też nie był szkolony na to, że pozostanie w linii bez rozkazów. / - Rozkazy były do końca wydawane hughesem i przez samoloty. / Zamilkłem skonsternowany. - Mówią...że jestem...tchórzem...że...uciekłem... Mówią, że jestem tchórzem - Śmigły nabiera w siebie powietrza. Stanął mi przed oczami urzędnik konsulatu, natrząsający się do "petentów" ze Śmigłego-Zająca, dokładne wyliczanie w "Cafe Elizabeth", co było w ciężarówkach Rydzowej, plotki o tym, jakie słowo rzucił w Rolls-Royce jakiś kapitan przy przejeżdżaniu mostu z Kut, podśmiewanie się z żołnierzy, że znaleźli się w Rumunii "szlakiem marszałka", podśmiewanie się, że Rydz nosi spodnie na pasku, bo mu wszystkie guziki Niemcy oberwali (aluzja do mowy, w której zapowiedział, że nie oddamy ani guzika), fotomontaże w prasie niemieckiej, uśmiechniętego Śmigłego-Rydza na tle zmęczonych jeńców polskich z podpisem, że Feigling (tchórz) bawi w kurorcie, obficie czerpiąc ze złota, które wywiózł. - Miałem trzy rzeczy do wyboru - marszałek opanował głos - to było: 1) walczyć 2) odebrać życie 3) pójść do niewoli. Walczyć, nie miałem więcej jak pół kompanii, to znaczy skierować z pistoletami na czołgi oficerów sztabowych, dorobek dwudziestolecia teraz tak potrzebny. Odebrać życie, to znaczy stwierdzić przegraną. Lecieć do Warszawy?... Wstrząsnął się: - Za nic w świecie nie chciałbym dostać się do niewoli. Sądziłem, że wojska przejdą do Francji. Były nawiązane kontakty. (...) Marszałek wykazał się hartem ducha i...wrócił do okupacyjnej Warszawy, gdzie zmarł na serce. Odsłon: 203 Żołnierze i stowarzyszenia. Przeczytałem na portalu Karnowskiego, że w telewizji publicznej, w programie "Bliżej" Jana Pospieszalskiego zebrało się szacowne grono : sam Karnowski, Ziemkiewicz "Do rzeczy", Wildstein - ale Dawid "GPC" i Bosak z kwartalnika "Rzeczy wspólne". Burzliwa dyskusja dotyczyła Żolnierzy Wyklętych. W jej trakcie (w/g wpolityce.pl) stwierdzono przed kamerami autorytatywnie, że pamięci o polskim antykomunistycznym podziemiu prosowieckiej władzy nie udało się zabić; przy okazji po raz kolejny został udowodniony na ekranie antypolonizm Michnika i Blumsztajna. Oficjalnie mówiąc jezykiem młodzieżowym program był poprawny, bo "grał i buczał". Oczywiście nie można odmawiać wzburzonym recenzentom historii, że głosili nieprawdę. Fakt jest faktem, komunistyczni zbrodniarze z UB, sędziowie na usługach PPRu (wielu z nich miało nie aryjskie pochodzenie) wymarli nie nękani, lub jeszcze żyją w spokoju i mają się świetnie, w przeciwieństwie do swoich ofiar.Temu faktowi nie da się zaprzeczyć. Mam jednak małą wątpliwość, czy sami żołnierze są tym wszystkim tak zainteresowani jak media w osobach dziennikarzy. Wielu z nich zmarło w zapomnieniu i w nędzy; ci co żyją (pewna ich część) nie chce nawet wracać do tamtych czasów, aby nie rozdrapywać w sobie zasklepionych ran. Spotkałem takich na swej drodze, mam takowych w rodzinie, a tutaj coraz cześciej się o nich mówi. Pamiętam, jak kiedyś w domu gorąco komentowano postawę pewnych osób, które mając w czasie wojny po niecałe dziesięć lat szukali na siłę wejść do ZBOWiDu aby dorobić sobie w ten sposób do pensji dodatkowe pieniądze. Podobnie było z różnymi takimi, co to chcieli, aby im poświadczać, że byli w AK, a nie byli z braku zaprzysiężenia. Piszę o tym ze złością, bo słyszę, że obecnie powstało Stowarzyszenie Rodzin Żołnierzy Wyklętych. Nikomu nie odmawiam praw do stowarzyszania się, ale z całym szacunkiem, w tle tej nowo=powstałej planszy patriotycznej czuję i widzę jednak sprawę przyziemną - forsę. Może jest to i słuszne postępowanie, baa, nawet pewnie i potrzebne w dzisiejszych, okradanych ze wszystkiego przez Tuska i ferajnę czasach. Ale kiedy rozmawiałem, czy to z byłymi powstańcami warszawskimi, czy też z tymi co siedzieli po wojnie w lesie (ci byli zazwyczaj ze względów zrozumiałych mniej chętni do rozmów dotyczących ich przeszłości żołnierskiej) i pytałem ich, czy domagaliby się jakiegoś zadośćuczynienia od Polski, gdyby ta była wolna (rozmowy odbywały sie w czasach głębokiej komuny) za przelaną krew i wynikające potem z tego upokorzenia, odpowiadali zgodnie patriotycznym sloganem, że za pieniądze i dla pieniędzy się nie bili, walczyli tylko o wolną Polskę. Odsłon: 82 Coś. Sięgam pamięcią wstecz. Zamykam oczy i widzę jak siedzę przy niskim stoliku, i zaciskając język kaligrafuję stalówką nie całkiem okrągłe zdania, co i rusz przykrywając rozbryzgnięte kleksy bibułą. W drugim kącie salonu siedzą dorośli i grają w brydża, skąd dochodzi perlisty śmiech i tajemnicze "Dwa bez atu", "rekontra", "plaża". Przy moim stoliczku razem ze mną siedzi córka jednej z "cioć", pyzata Madzia uczesana w dwa mysie ogonki z kokardkami. Ona z kolei nie pisze jak ja, tylko rysuje jakiś pałac. Nagle od brydżystów odrywa się postać, starszy pan (znakomity przedwojenny humorysta i poeta) i kieruje swoje kroki tam, gdzie mężczyźni-brydżysci czasem idą gdy chcą, czyli do stolika na kółkach, który na swoim grzbiecie znosi z wielką cierpliwością masę różnokształtnych butelek z kolorowymi nalepkami. Starszy pan wybiera sobie jedną z nich, nalewa do szklaneczki złoty płyn, i podchodzi nieoczekiwanie do naszego stolika. Zagląda nam z góry ciekawie przez ramiona, po czym pyta: "No, co tam dzieci tworzycie?" "Pokaż chłopcze" zwraca się nieoczekiwanie do mnie, a ja ze wstydem i lekką niechęcią pokazuję mu swoje "dzieło". "Widzę, że bawisz się w pisarza" ( obiecałem sobie wówczas, że napiszę trzecią część przygód Tomka Sawyera. Zapisane miałem już trzy zeszyty, a że brydża nie lubiłem....) mówi starszy pan i klepie mnie przyjacielsko po plecach, po czym daje mi krótką notę: "Masz, widzę chłopcze, bystre pióro, ale sam warsztat w literaturze nie wystarcza, trzeba mieć jeszcze do tego to "coś". Te słowa zapamiętałem sobie do dziś, dlatego gdy mam coś kupić w księgarni lub zamówić przez net staram się znaleźć w wydanej pozycji to zakodowane w pamięci "coś", gdyż mamy w Polsce wielu takich, co to chłopcami i dziewczynkami wprawdzie już nie są, bystre pióro i owszem posiadają, warsztat jak trzeba też u nich jest, lecz brakuje im właśnie tego "coś". A takie "coś" miał w ręku np. pan Tadzio-Tadzio zarabiający w młodości na klasycznym kiczu w Expressie Porannym" 25 złotych dziennie za odcinek. Takie "coś" miał też w sobie jowialny Fiszer komentujący ze swadą artystyczne dokonania kolegów, czy też wspaniały, niedościgły, choć wiecznie płuczący sobie gardło Karakuliambro, co zdrajcę poznawał na doległość nawet gdy był na rauszu, i wielu, wielu innych. Tego "dawnego "coś" nie mają już niestety dzisiejsi, współcześni antyPrusowie aspirujący zawzięcie do miana wielkich i znanych Faraonów reportażu i powieści. Odsłon: 677 Ale tylko dlatego, że jakiś bloger dał koment pt: "super", to wystarczyło.
Opcje
HTML:
TAK
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz HTML w tym poście
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Witaj w Gargangruelandii
----------------
Bezpieczeństwo forum
Regulamin fora.pl
Archiwum Półcienia
Rozumienie świata
W oparach absyntu
----------------
Klubo-kawiarnia
Wybory 2015
Czas kontrrewolucji
Z etologią na ty
Wątki Lutni
Ślepy thor
----------------
Ślepy thor
Dzikie Pola
----------------
Półcień
Archiwalia
----------------
Archiwum tutejsze
Stary Hydepark
Moje archiwum salonowe
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin